Prawda przynosi wolność? *

Pamiętam, choć od tamtego momentu minęły już cztery dekady z naddatkiem, jak na zajęciach z literatury powszechnej mówiliśmy, iż jednym z ulubionych motywów Henryka Ibsena, norweskiego dramaturga jest problem prawdy i jej oddziaływania na losy zwykłego człowieka. Dotyczyło to jego bodaj najbardziej znanego dramatu, jakim jest „Dzika kaczka”, ale i „Upiory”, pokazane w wersji 3.0 w Teatrze Telewizji 20 stycznia 2025 roku, a wyreżyserowane przez Annę Augustynowicz.

Scena zbiorowa. Fot. Waldemar Kompałą/TVP

Zadziwiające, jak ten powstały w 1881 roku „dramat rodzinny w trzech aktach” przystaje do czasów współczesnych. I to bynajmniej nie ze względu na uniwersalny temat prawdy i kłamstwa. Jeśli uważnie wsłuchamy się w kwestie mówione przez aktorów (a ci zaangażowani przez Augustynowicz są przynajmniej świetni, a w każdym razie idealnie realizujący zamysł reżyserki; proszę się o tym przekonać odtwarzając spektakl na vod TVP), to kwestii pojawiających się w obecnych czasach „dosłuchamy” się tu o wiele więcej niż mogłoby się wydawać. Niewierność małżonków zakończona wstydliwą chorobą i nieślubnym potomstwem wydają się c najmniej banalne i w literaturze mocno wyeksploatowane. Jest też „zły dotyk” (eufemizm), prawda o nieformalnych związkach partnerskich, które okazują się bardziej trwałe i prawdziwe niż związki sakramentalne, relatywizowanie praw i obowiązków kobiet i mężczyzn wobec siebie, z patriarchalnym przyzwoleniem na rozpustę męża i obowiązkiem kobiety trwania z nim w małżeństwie. A i hipokryzja i interesowność duchownych też została przez Ibsena muśnięta.

Maria Pakulnis i Dawid Ogrodnik. Fot. Waldemar Kompała/TVP

I ta właśnie hipokryzja, zatajanie prawdy jest w „Upiorach” najważniejsza. Bo trwanie w nieprawdzie odbiera radość życia, przynosi załamanie psychiczne, burzy konstrukcję czyjegoś bytu, jeśli zostanie ona ujawniona. Oswald Alving (przejmująca wiarygodnością kreacja Dawida Ogrodnika) poznaje ją niejako przypadkiem. W spektaklu Anny Augustynowicz jest on obecny w newralgicznych momentach, ale zawsze jako przypadkowy przechodzień lub osoba podsłuchująca. Młody wrażliwy człowiek nie może uwierzyć w to, czego dowiedział się o swoim ojcu, kapitanie Alvingu, którego pomnika ma być lada moment odsłonięty. Ta prawda jest dla niego jak uderzenie obuchem. Podobnie jak w przypadku służącej Reginy (ciekawie skonstruowana rola Weroniki Krystek) Helena Alving, wdowa po kapitanie, wyjawia również prawdę o sobie, jednocześnie motywując swoje długoletnie trwanie w zakłamaniu. To – według niej – tytułowe upiory, czyli okrutne poglądy, wierzenia naszych przodków, a także porządek prawny i tradycja, których nie umiemy się pozbyć. „Dlaczego boimy się światła?” - pyta zdesperowana pani Alving. Gra ją Maria Pakulnis, aktorka wybitna, magnetyczna, która jedną miną, delikatnym przechyleniem głowy, przymrużeniem oczu potrafi powiedzieć więcej niż potok słów zamieszczonych przez Ibsena w dialogach, szczęśliwie przez Annę Augustynowicz skróconych. Warto też zwrócić uwagę na niejednowymiarowy sposób konstruowania postaci przez Grzegorza Falkowskiego (pastor Manders) i Łukasza Lewandowskiego (stolarz Engstrand).

Upiory” Anny Augustynowicz to stosunkowo mroczne przedstawienie. W dużym stopniu wpływa na to scenografia Marka Brauna – powiedzieć, że jest ona ascetyczna, to jakby nic nie powiedzieć: okrągły stół, cztery krzesła, szaroniebieskie ściany ociekające strumyczkami deszczu, okno, dwoje drzwi; żadnych rekwizytów (choć w napisach końcowych pojawia się nazwisko rekwizytora); proste czarne stroje postaci zaprojektowane przez Wandę Kowalską, klimatyczne zdjęcia Łukasza Gutta, doskonale oddające mrok wiejskiej posiadłości w zachodniej Norwegii i dusz bohaterów Ibsena, którym prawda bynajmniej nie daje wolności.

 *Recenzja powstała dla portalu "Teatr dla Wszystkich" i tam została opublikowana 22.01.2025 r.


Komentarze